wtorek, 31 grudnia 2013

Pinove podsumowanie roku

Tegorocznego Sylwestra spędzam chillout'owo: bez wystrzałowej kreacji, butów na obcasie, biżuterii, makijażu i wymodelowanej fryzury. Za to w piżamce, kapciach i w doborowym towarzystwie moich rodziców. A dlaczego? Bo mój R. będzie ciężko pracować  w tym czasie. No niestety tak to już jest, że ktoś musi pracować, żeby ktoś mógł się bawić. 

W zawiązku z tym, skoro nie muszę się robić na bóstwo, mam czas, żeby podsumować mijający rok.A był to całkiem udany roczek.

Z istotnych rzeczy, przede wszystkim, w końcu dostałam pracę, która spełnia moje oczekiwania i pozwala w jakiś sposób rozwijać się zawodowo. Oprócz tego oczywiście niesamowicie ważnym i przeuroczym wydarzeniem były zaręczyny. Pewnie niektórzy stwierdzą, że powinnam wymienić je wcześniej niż pracę, ale w dzisiejszych czasach nawet uczucia są bardziej stabilne niż praca. Poza tym mój R. trwa przy mnie nieprzerwanie przeszło 4 lata, więc w końcu musiał się kiedyś określić :)

Przyjaciele moi wierni nadal są niezmienni, a co niektórzy nawet na walkę z wampirami by ze mną wyruszyli, więc życie towarzyskie również mogę uznać za udane. No i oczywiście pochłaniam coraz większe ilości książek wszelkiego typu.W dodatku okazuje się, że zaczynam się upodabniać do mojej babci, bo wciągnęłam się bardzo w szydełkowe robótki oraz haftowanie. 

Wygląda na to, że się rozwijam. I że wszystko zmierza w dobrym kierunku :)




A w ten najostatniejszy dzień 2013 roku życzę Wam , 
aby Nowy Rok przyniósł zdrowie, szczęście i mnóstwo radości!
I abyście potrafili zamienić każdą podarowaną przez życie 
kwaśną cytrynkę na słodką lemoniadę!!!



piątek, 27 grudnia 2013

"Alef" Paolo Coelho



Buntuję się. Decyduję. Zmieniam. Odnajduję siebie. Idę. Działam. Budzę się. Doświadczam. Podnoszę się. Marzę. Zwyciężam. Odkrywam. Wymagam. Myślę. Wierzę. Krzepnę. Rozwijam się. Pytam. Jestem. 
Niektóre książki są do czytania. Alef napędza do życia.

"Alef" to książka pełna pięknych filozoficznych cytatów. I to w dodatku nic nie wnoszących  cytatów. Przynajmniej jak dla mnie.
Autor wybiera się w podróż, aby odnaleźć swoje wewnętrzne szczęście. Po kilku tygodniach jego żona stwierdza, że go hamuje i że dalej powinien jechać bez niej, bo inaczej nie osiągnie swojego celu. Żona znika i nagle zaczyna się przygoda... Banał, jakich mało. Paolo spotyka młodą dziewczynę - Hilal. Spotykają się w Alefie. Okazuje się, że kochali się w którymś z poprzednich wcieleń. Ale nie wywiązuje się między nimi romans, bo Paolo kocha Hilal "jak rzeka", cokolwiek to znaczy... No i tak sobie próbują wyjaśnić, co ich ze sobą wiąże jadąc przez całą Rosję koleją transsyberyjską. Gdzieś po drodze jeszcze pojawia się szaman, Rosyjska cerkiew i tym podobne symbole religii i magii. A fabuły jak nie było, tak nie ma. Akcji zero, tylko wywody filozoficzne, poprzednie wcielenia, równoległe świat i czas, który trwa wiecznie i nigdy nie przemija.
Czytało się szybko, przyznaję, ale nie lubię książek, w których się nic nie dzieje. Poza tym, nie jest to pierwsza książka Paolo Coelho, z którą miałam (wątpliwą) przyjemność, więc czuję się zawiedziona. I wbrew przytoczonemu cytatowi "Alef" nie napędza do  życia, wprowadza raczej chaos i dezorientację...

 
 

poniedziałek, 23 grudnia 2013

"Zamieć śnieżna i woń migdałów" Camilla Läckberg


Naczytałam się o wspaniałej autorce kryminałów, więc postanowiłam ją sprawdzić. Ponieważ "Zamieć śnieżna i woń migdałów" była jedyną książką, jaką znalazłam, niebędącą częścią serii o Fjällbace, stwierdziłam, że będzie to dobry początek...
Święta, rodzinka na wyspie w pensjonacie zanurzonym w śniegu... Jednak relacje krewnych nie wprowadzają ciepłej, świątecznej atmosfery. Każdy tylko pragnie zdobyć uznanie obrzydliwie bogatego dziadka, aby zgarnąć jak największą część jego majątku. Nagle podczas kolacji dziadzio umiera przy stole. Wstrząśnięci domownicy zauważają, że nie była to naturalna śmierć, ale... na szczęście nie zabrakło młodego, zdolnego policjanta - chłopaka jednej z wnuczek zmarłego. Zaczyna się próba rozwiązania zagadki... Niestety na domiar złego rozpętuje się tytułowa zamieć śnieżna, która uniemożliwia powrót z wyspy. Rodzina zmuszona jest przebywać w pensjonacie z ciałem zamordowanego seniora rodu... i z samym zabójcą...
Domownicy zaczynają panikować i wyznają sobie ukrywane od dawna sekrety... Śmierć kolejnego członka rodziny to już dla nich za wiele... Ale oczywiście policjant rozwiązuje zagadkę, po czym okazuje się, że... była zaczerpnięta z innej książki.
Lektura krótka, czyta się szybko i przyjemnie, choć wydaje mi się, że za dużo jest wątków pobocznych, tych rodzinnych sekretów, które w sumie niewiele wnoszą do fabuły. Rozczarowujący jest również fakt, że sam pomysł nie jest autorstwa pisarki, a ona jedynie dorobiła do niego tło.
Poza tym książka ładnie wydana - twarda oprawa podbija cenę, która za 140-stronicową książkę powinna być trochę niższa.
Ponieważ "Zamieć śnieżna i woń migdałów" nie ujawniła kreatywności pisarki, postanowiłam nie zrażać się do niej po tej dość przeciętnej lekturze - zaczynam więc sagę o Fjällbace.

Przedświątecznie...

O matko bosa (jak to mówi moja mała kuzyneczka), ile czasu nas tu nie było!!!

Ano, zaczął się rok akademicki, czyli koniec wolnych weekendów, zarówno dla mnie, jak i dla Koczi... 

Poza tym u mnie: nowa praca, nowe obowiązki... Właśnie, bo Wy jeszcze nic nie wiecie... Od października rozpoczęłam pracę jako inspektor ds. wod-kan. Moja praca polega na nadzorowaniu prac montażowych, demontażowych, konserwacyjnych i służących usunięciu awarii sieci wodociągowych i kanalizacyjnych. Robota może mało kobieca i być może dziwnie wyglądam z moją niską, drobną posturą, wydając polecenia postawnym facetom, ale podobno się sprawdzam, bo moja umowa została przedłużona :) Czyli perspektywa pracy na najbliższe kilka lat jest, to teraz trzeba odkładać na wesele...

A Koczi, jak to Koczi :) tylko gada i gada, jak najęta  :) Myślę, że w końcu ogarnęła swoje życie tak, jak planowała. Przestała się zadręczać, martwić, wszystko się jakoś ułożyło samo... I chyba widać kogoś ciekawego na horyzoncie :) Ale o tym sama opowie, jak będzie gotowa i pewna :) Wydaje mi się, że w niedługim czasie powinno powstać na blogu coś kreatywnego, jej autorstwa...

A ja spadam i biorę się za przygotowywanie obiecanego wcześniej księgozbioru...



No i oczywiście kochani, ponieważ jutro Wigilia:


WESOŁYCH ŚWIĄT!!!


wtorek, 24 września 2013

"To" Stephen King


Obie ręce oparłszy o poręcz drewnianą,
rzekł z uporem, że ducha zobaczył dziś rano.

Dużo czasu zajęło mi przebrnięcie przez tę książkę. Nie ze względu na treść, a na obszerność.  1102 strony to całkiem sporo, nawet jak na Kinga.

Powieść przedstawia historię niewyjaśnionych, brutalnych morderstw w Derry. Grupka dzieciaków przypadkiem rozwiązuje zagadkę i oto okazuje się za tymi wszystkimi zbrodniami nie kryje się bestialski morderca, a To - kosmiczna istota. Nieustraszeni przyjaciele w ciężkiej walce ranią To, jednak po 27 latach budzi się ze snu i rozpoczyna swój cykl na nowo. Dzieci już dorosły i ciężko im przypomnieć sobie, co się wtedy działo. Pamiętają jednak przypieczętowaną krwią przysięgę, że kiedy To się znowu zacznie, wrócą i tym razem pokonają zło ostatecznie.

Język powieści typowy dla Kinga, prosty z dosyć rozwlekłymi opisami, jednak lekki i przyjemny.
Fabuła książki jest trochę skomplikowana, gdyż autor przeplata zdarzenia obecne z tymi z przeszłości. Typowa na pozór historia walki dobra ze złem przeradza się w opowieść o silnej przyjaźni i figlach, jakie płata nam pamięć. Autor pokazuje również jak działa psychika i nasze fobie w stresowych sytuacjach.
Jak to u mnie bywa po przeczytaniu książek Mistrza Horroru, zdarzyło mi się również po tej lekturze kilka nieprzespanych nocy, koszmarów sennych i innych tego typu schizów. 


A Clown już nigdy nie będzie zabawny...

czwartek, 19 września 2013

Urwanie głowy...

No cóż... Dużo się dzieje ostatnio i nie ukrywam, zaniedbałyśmy trochę bloga... Ale myślę, że szybko to nadrobimy...

Co się dzieje? Ano wszystko, co się da :) Ja właśnie zmieniam pracę :P wszystko już w zasadzie załatwione, tylko czekam na pierwszy dzień, który będzie mieć miejsce 1-go października. Poza tym pierwsze przedślubne działania. Jest termin, jest zespół i jest sala... Na razie wystarczy, zacznę się martwić, jak przyjdzie na to czas. Chociaż i rodzice i teściowie troszkę wariują, ale chyba jakoś to przetrzymam...

A Koczi? W końcu doczekała się upragnionego urlopu i wyjazdu do Bułgarii (o czym, mam nadzieję, nam opowie), odebrała prawko i stara się myśleć więcej o sobie niż o innych, bo przez ciągłe życie dla kogoś, troszkę zapomniała jak to jest zrobić czasem coś dla siebie, ale wraca do żywych i szczęśliwych :)

Przez ten ostatni czas udało mi się pochłonąć kilka książek, jednak nie miałam czasu i weny, żeby napisać o nich cokolwiek, ale nadrabiam i myślę, że zacznę uzupełniać nasz księgozbiór :)

Także, tego... Wracamy i działamy :)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Bieszczady...

Mój wspaniałomyślny narzeczony, aby uczcić nasze zaręczyny, postanowił zabrać mnie na długi sierpniowy weekend w Bieszczady. Nie chciałam się na to zgodzić ze względu na finansowy deficyt. R. jednak zdecydował, że skoro on wymyślił wyjazd, to on go również sfinansuje, bo nie może ode mnie wymagać, że nagle wytrzasnę kasę. Oczywiście na to też nie chciałam się zgodzić, no bo to nie jest piwo czy pizza i koszty są dość spore, ale On oczywiście nalegał. Ostatecznie wymyślił, że będzie to forma wynagrodzenia tych wszystkich sobotnich wieczorów, w które siedzę sama, bo on jest w pracy. W sumie to te wieczory wcale nie są takie złe, bo mam w końcu czas na swoje głupoty, jakieś malowanie paznokci, czytanie książek, czy spotkania z przyjaciółkami, np. z Koczi, jak już jej się uda wyrwać z tego jej miasta na tą moją wieś :)

W każdym razie: pojechaliśmy. 
Z noclegiem problemu nie mieliśmy, bo przygarnęli nas znajomi, którzy już od kilku dni wynajmowali domek. Swoją drogą całkiem ekskluzywny jak na taką cenę. Pogoda dopisywała przez cały wyjazd: słonecznie, ale nie gorąco. Oboje w Bieszczadach byliśmy po raz pierwszy. Jako zapaleni taternicy stwierdziliśmy, że takie niskie górki to dla nas Pikuś. Małe górki jednak nas zaskoczyły, bo podejścia były całkiem strome i męczące... A najbardziej dobijające były, jak zwykle, małe dzieci skaczące po szlaku niczym górskie kozice!

Na szczęście większa część wypadu spędziliśmy wylegując się na pufach na tarasie i wpatrywaniu w Smerek (taki szczyt), na który mieliśmy widok z domku, a także na krótkich spacerach i zaznajomianiu się z ludźmi w Bazie Ludzi z Mgły :) No i oczywiście te wieczorne grille i ogniska... Uwielbiam takie chillout-owe spędzanie czasu.
Wypad jak najbardziej udany, piękne widoki i wspaniały wypoczynek :)


Nasz widok z tarasu i domek...



 
 Trasa z Wołosatego na Tarnicę...


A takie cudo znalazłam w domkowej bibliotecze...

niedziela, 11 sierpnia 2013

Prawo jazdy 2013

Pina o książkach i kosmetykach to ja dodam coś od siebie, ale z innej działki, bajki, zwał jak zwał.

Zatem...

Koczi po swojej kilkuletniej przerwie (nie będę chwalić się jak długiej bo to aż wstyd) postanowiła w końcu pomyśleć o SOBIE i zrobić coś dla siebie. Taaaak brzmi tak pospolicie. No wiecie, jeżeli ktoś przez ostatnie kilka lat robił coś ze względu na kogoś, całkowicie zapominając o sowich potrzebach i zrzucając "siebie" do kosza to jest to na prawdę przełomowe wydarzenie :) no wiec Koczi po przejściach, postanowiła skończyć to co zaczęła już dawno, jeszcze zanim poznała D (o nim opowiem kiedyś jak emocje już całkiem mi opadną) i stwierdziła że CZAS NAJWYŻSZY zdać PRAWKOOOO :)

A że przerwa długa to wykupiłam sobie cały kurs - a co! przepisy się zmieniły, auta się zmieniły, egzaminy się zmieniły, Koczi się zmieniła... Trwało to trochę bo wiecie, pierw zajęcia z teorii, potem jazdy...
No ale w końcu będąc u schyłku jazd stwierdziłam ze czas nawyższy zdać to! No więc zapisałam się na teorię i tu się zaczęły schody...

No bo teoria, co to za problem co nie? :D po kilku latach studiów technicznych czymże jest dla blondynki ogarnięcie przepisów ruchu drogowego? pestka! Tak też było. Bułka z masłem. Jednak przepisy a egzamin teoretyczny jak się okazało to DWA ŚWIATY :D

Choć mi wstyd, przyznaję że podejść miałam 4. taaaaaaaak. gorzej niż na studiach. A dlaczemu tak? Bo kto by przypuszczał że aby zdać egzamin trzeba znać wymiary tablicy rejestracyjnej pojazdu. Albo umieć jednym tchem odpowiedzieć jak należy zachować się spotykając przy drodze zasiniałego, zmarzniętego człowieka. No wiadomo pomóc trzeba, ale żeby od razu pakować go do auta - jako poprawna odpowiedź? Może to wynika z tego że jestem kobietą, ale nawet na mój blondynkowy rozum należało by wezwać pomoc i ogrzać gościa a nie pakować go do auta niczym porywacz :/
Zatem po kilku takich dziwnych pytaniach w każdym z zestawów pytań już miałam się poddać... Sam test składa się z 32 pytań, z czego 20 jest typu TAK/NIE gdzie jest poprawna tylko jedna odpowiedź (o dziwo zdarzyly się pytania gdzie nawet moja instruktorka odpowiedziałaby zarówno tak jak i nie) oraz 12 pytań typu A, B, C. I również 1 odpowiedź jest prawidłowa. Do zdobycia max 74 punkty, z czego zalicza egzamin 68 pkt. A mnie za każdym z trzech podejść udawało się zdobyć 66-67 w zależności od ilości takich "durnych" pytań.
Zmieniłam zatem podejście, przestałam się stresować. Zaczęłam to traktować niczym rozwiązywanie krzyżówki, aż w końcu przyszedl dzień gdzie o dziwo miałam tylko 2 durne pytania a resztę zwiazaną z przepisami ruchu drogowego. Sama nie mogłam uwierzyć, ze udało mi się zdobyć 73/74 pkt! no więc udało się! teraz przyszła kolej na praktykę... termin egzaminu już niedlugo i to bardzo :) trzymajcie kciuki bo jak widać nie ma już zasady "każdy głupi to zda" ojjjj nie ;)

piątek, 9 sierpnia 2013

Jak wyjście do teatru zmieniło się w... coś całkiem innego...

     Historia wydarzyła się wczoraj... W sumie nie, wcześniej już się dziać zaczęła, jednak wczoraj osiągnęła punkt kulminacyjny... Ale od początku...
       W poniedziałek zadzwonił do mnie K. - z wykształcenia prawnik, najlepszy przyjaciel mojego chłopaka R., a od czasu kiedy jesteśmy razem, również mój przyjaciel, taki co wiecie, pomógłby mi walczyć z wampirami, nazywa mnie siostrzyczką, itd.:
      - Cześć mała, możesz gadać? [jako, że jest ode mnie ze dwa razy większy, nie zwracam uwagi, że mówi na mnie "mała"
       - Cześć, no co tam?
     - Dzwonie do Ciebie, bo Ty bardziej ogarniasz niż R. i mam taką sprawę. Mój kumpel występuje w takim kabarecie i w czwartek mają występ w Teatrze Wielkim, to cud w ogóle, że udało im się taką fajną scenę sobie załatwić. No i on mi dał cztery bilety i pomyślałem sobie, że Was zabiorę na tę noc kabaretową. Tylko to wiesz, teatr, to strój galowy obowiązuje. Dalibyście radę? 
      - No jasne! A o której to i jak tam?
      - No to się zaczyna o 18 to ja bym po Was, przyjechał tak koło 17.
      - Dobra, to jesteśmy umówieni.
      - Ok, to ja wracam do pracy. Trzymaj się. Pa.
      - Pa.
      Zdziwiłam się trochę, dlaczego zadzwonił do mnie a nie do R., ale uznałam, że faktycznie strój galowy by tego mojego zniechęcił i tylko ja go mogę przekonać. W związku z tym poinformowałam go o naszych planach na czwartek. I wtedy dopiero uświadomiłam sobie, a właściwie R. mi uświadomił, że tego dnia jest nasza czwarta rocznica. Ale, że nie mieliśmy jakichś specjalnych planów, postanowiliśmy się na te kabarety wybrać, ewentualnie zahaczając o jakąś kolację. 
     Wczoraj jednak okazało się ze K. nie może po nas przyjechać, bo będzie jechał prosto z pracy, a że mój wspaniały chłopak był już po piwku to poprosił K2. - kumpla, z którym różne rzeczy przeżyliśmy i z którym R. pracuje, żeby nas podwiózł. Zgodził się bez problemu bo i tak jechał w tamtym kierunku.
Pozostało szykować się do wyjścia, więc wystroiłam się w zwiewną miętową sukienkę, w ostatniej chwili zrezygnowałam ze szpilek na rzecz balerinek (jak się potem okazało - bardzo słusznie) i pojechaliśmy. Mój R. tak się pięknie prezentował w garniturowych spodniach, eleganckich butkach i białej koszuli :)
Pojechaliśmy. Po drodze K2. miał  coś tam podrzucić swojemu bratu P. (który również pracuje z R. i K2.) i jego dziewczynie L., kolejnym naszym wspaniałym przyjaciołom. Zabrał nas jakąś dziwną trasą, gdzieś na jakieś zadupie, aż się zaczęłam zastanawiać po co oni tam pojechali. Zaparkowaliśmy na parkingu przy jakimś szlaku pieszo-rowerowym.
      Wychodząc z samochodu K2. powiedział:
      - Idę tylko na chwilę zanieść coś P. i L. i zaraz wracam i już Was zawożę.
     Zabrał coś z bagażnika i szybko poszedł wspomnianym szlakiem. Po jakichś 10 minutach czekania na niego R. stwierdził, że trochę duszno w samochodzie i może żebyśmy się przeszli po naszego kierowcę, bo w końcu nie zdążymy.Ja, leniwiec, oczywiście wyjść nie chciałam. Kto normalny pchałby się na ten ukrop mając możliwość siedzenia w klimatyzowanym samochodzie. Po namowach R. w wielkich męczarniach i rzecz jasna, marudząc wyczłapałam się z pojazdu. R. wlukł mnie owym szlakiem pod górę po żwirze i piachu i dziękowałam Bogu, że mam baleriny :)
Kiedy wciągnął mnie na górkę, zobaczyłam P. ubranego w spodnie od garniaka, cwaniaki, białą koszulę, kamizelkę i z muchą pod szyją. Pomyślałam: debil! Wybrał się na szlak w takim ubraniu! Ale kawałek za nim stał stolik nakryty dla dwóch osób, więc wymyśliłam, że pewnie mają z L. jakąś romantyczną kolację, a my im tu jak idioci wparowaliśmy i przeszkadzamy. W tej chwili zobaczyłam błysk flesza, a P. powiedział do mnie:
     - Zapraszam Panią do stołu.
Nie wiedziałam co się dzieje i sparaliżowana podeszłam do tego stolika. P. pomógł mi usiąść i podsunął krzesło, następnie pomógł R. Zupełnie jak w jakiejś eleganckiej restauracji. Następnie nalał nam wina, życzył smacznego i odszedł za krzaczki. 
    - Teraz już chyba wiesz, że nie ma żadnych kabaretów, a to wszystko było ukartowane, żeby cię Tu jakoś zwabić. Nie jesteś zła?
     - Ale jak to nie ma kabaretów? Nie, nie jestem zła.
   - Wiedziałem,    że K. będzie najbardziej wiarygodną osobą. Chciałem Ci zrobić niespodziankę, bo czwarta   rocznica jest taka fajna, parzysta. Za nas, Misiu!
     - Za nas.
     Wypiliśmy łyczek wina i zaczęliśmy jeść. Aż do momentu, w którym R. mi powiedział, myślałam, że na prawdę wybieramy się do teatru. Jedliśmy rozmawiając. Rozluźniłam się trochę, gdy w końcu doszło do mnie co jest grane, a R. stwierdził, że już wszystko stracone, kiedy nie chciałam wyjść z samochodu. Zaczęliśmy się śmiać.
     Było bardzo romantycznie. Stół nakryty białym obrusem, a na nim przezroczysty wazon z czerwoną różą posypaną złotym brokatem, złote serwetki, na których stały nasze talerze, pojemnik z butelką wina i świeczka, która niestety ze względu na lekki wiaterek, podmuchujący od czasu do czasu, nie chciała się palić. Ale to było nie ważne. Cały stół obsypany był płatkami róż, a na talerzach sałatka z kurczakiem, rukolą i pomarańczą. P. był dla nas prawdziwym kelnerem. Od czasu do czasu zjawiał się, żeby nalać wina.      Kiedy skończyliśmy jeść, zabrał talerze i przyniósł nam deser w doniczce :) Świetny pomysł i świetne wykonanie, ale nie bardzo wiedziałam, jak mam się za niego zabrać.
     - Powiesz mi jak to działa?
     - Powiem Ci.
     I w tym momencie zaczął mówić, że jestem najpiękniejsza, najcudowniejsza, że bardzo mnie kocha i chce spędzić ze mną całe życie, wstał, podszedł do mnie, wyjął z kieszeni małe aksamitne czerwone pudełko w kształcie serca, uklęknął przede mną, otworzył je i zapytał:
     - Wyjdziesz za mnie?
    Byłam zaskoczona, ale też jakby przygotowana na to, w końcu po 4 latach udanego związku, można się spodziewać, że kiedyś to nastąpi. Nie płakałam, ale zaszkliły mi się oczy. Nie wiedziałam, co mam zrobić, więc po prostu zaczęłam go całować. Ale on przerwał, domagając się odpowiedzi, więc powiedziałam: TAK! R. założył mi pierścionek na palec i gdy znów zaczęłam go całować, on wyciągnął w górę rękę z dłonią ułożoną w lajka i wtedy zza krzaków wyskoczyli K2., P., L., i... koleś, który cykał nam zdjęcia i zaczęli śpiewać nam "Sto lat", pogratulowali i uciekli z powrotem. A my dokończyliśmy deser i oglądaliśmy z górki panoramę miasta, a R. powiedział:
     - Wiesz co, Misiu? Będę mieć żonę! Ciebie!
     I pocałował mnie czule w czoło. To był najbardziej romantyczny dzień w moim życiu...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Jodi Picoult "Czarownice z Salem Falls" - książka a film


    
     Wszystkie książki, które w jakiś sposób trafiają w moje ręce odnajduję na jakichś listach książek „godnych polecenia” albo „które musisz przeczytać”. Nie inaczej stało się z „Czarownicami z Salem Falls” Jodi Picoult. Opis na tylnej części okładki zaciekawił mnie dość mocno, więc szybko zabrałam się do czytania.


        Akcja powieści toczy się w tytułowym Salem Falls, gdzie przez przypadek pojawia się Jack St. Bride – nauczyciel historii uciekający przed swoim dotychczasowym życiem, zniszczonym przez zakochaną w nim uczennicę. Trafia do Do-Or-Dinner, gdzie zaczyna pracę na zmywaku. I tu oczywiście standardzik, czyli wątek miłosny: Jack zakochuje się z wzajemnością w Addie Peabody – właścicielce restauracji, w której pracuje. No i wszystko fajnie, dopóki jedna z dziewczyn, które zajmują się zwyczajami wiccańskimi zakochuje się w nim. Koszmar, przed którym Jack uciekł, znowu powraca – znów musi walczyć z wymiarem sprawiedliwości i wrogim nastawieniem mieszkańców miasteczka.

    Opis na okładce książki: „(…)Niestety, w sielskim miasteczku mieszka też czwórka skrywających mroczne tajemnice nastolatek, które obierają sobie Jacka za cel niecnych knowań. Rozpętuje się współczesne polowanie na czarownice(…)” trochę mnie zmylił… Spodziewałam się innych czarownic i innej powieści. Skojarzenie z „Miasteczkiem Salem” Stephena Kinga niestety wprowadziło mnie w błąd. Myślałam o kotłach z wywarami i latających miotłach. Tymczasem jednak okazało się, że tytułowe czarownice to grupka nastolatek, które zajmują się kulturą neopogańską (Wicca). Muszę przyznać, że zaintrygował mnie ten kult, więc poczytałam sobie przy okazji na ten temat.

       Autorka pisze w ciekawy sposób, akcja toczy się cały czas i nie sposób oderwać się od książki, którą mimo obszerności (488 stron) przeczytałam w ciągu 2 dni. Poza banalnymi wątkami miłosnymi, autorka porusza też wiele problemów społecznych i psychologicznych, m.in. brak odpowiedzialności małoletnich osób. Ostatecznie okazuje się głęboko przemyślaną refleksją nad różnymi sferami życia.
      Nie miałam pojęcia, że powieść została zekranizowana, dopóki nie znalazłam jej przez przypadek na jednej ze stron z filmami on-line. Obejrzałam film z chłopakiem. Odczucia co do tego obrazu mieliśmy mieszane. Jeżeli chodzi o mnie, uważam, że zbyt wiele wątków książkowych, które sporo wnosiły do fabuły, zostało pominiętych w filmie. Dlatego też niektóre implikacje wydarzeń mogą być niejasne. Poza tym zakończenie filmu zostało zmienione na bardziej sprawiedliwe. Niestety w życiu nie wszystko jest do końca sprawiedliwe, tak jak i w tej książce.
       Mój chłopak, który nie miał do czynienia z książką, natomiast stwierdził, że początek filmu był nudny i po 10 minutach miał ochotę go wyłączyć, jednak ponieważ to był mój wybór i zależało mi na obejrzeniu go do końca, nie miał wyjścia – musiał wytrwać. Ogólnie stwierdził, że trochę mało się dzieje i chociaż nie jest jakoś bardzo zły, to szału nie ma.
Podobno żaden film nie jest lepszy od książki, na podstawie której powstał. W moim odczuciu ten wyjątkowo wiele stracił na pominięciu pewnych treści i modyfikacji innych.



czwartek, 25 lipca 2013

Pinove przygody z trądzikiem...


Nigdy nie miałam idealnej cery. Jednak w gimnazjum i liceum było to w sumie zrozumiałe i normalne. Zresztą kilka krostek to jeszcze nic takiego. Byłam pewna, że minie to z wiekiem.
No to się przeliczyłam. Nie przypuszczałam, że w wieku 24 lat będę mieć do czynienia z trądzikiem. Wygląd mojej twarzy stał się strasznym problemem. Bezskutecznie próbowałam wszelkich możliwych kosmetyków do cery tłustej, mieszanej i trądzikowej dostępnych w drogeriach. Do tego cały zestaw kosmetyków do makijażu  bo bez pełnego make-up-u wstydziłam się wyjść z domu nawet do sklepu naprzeciwko. Jedyną osobą, która widziała mnie bez tapety był mój chłopak, bo wierzyłam, że dokładne oczyszczenie twarzy przed snem pomoże jej wrócić do normalnego stanu. Kiedyś przyjżał się mojej twarzy i stwierdził, że zamiast eksperymentować, powinnam pójść do lekarza, bo może potrzebna będzie mi jakaś specjalistyczna terapia.
Stwierdziłam więc, że na mojej twarzy musi być istny armagedon skoro chłopak zasugerował mi leczenie. No i miał rację. Stan mojej skóry w dniu wizyty u dermatologa był chyba najgorszy z dotychczasowych więc pani doktor mogła dokładnie przyjżeć się temu. Zaproponowała mi kurację antybiotykową, dwa preparaty miejscowe i apteczne kosmetyki do pielęgnacji cery tłustej.
Antybiotyk, który dostałam, Tetralysal trochę mnie zmartwił po przeczytaniu o nim na kilku forach. Stwierdziłam jednak, że jeśli sama nie sprawdzę, to się nie przekonam. Dodatkowo miałam używać preparatów miejscowych: Aknemycin rano i Differin wieczorem.
Początki nie były obiecujące. Po zastosowaniu tego wszystkiego dostałam mega wysypu wyprysków, jednak po 2-3 tygodniach zaczęły stopniowo znikać. Niestety skóra miejscami strasznie mi się przesuszała. Ale kiedy mój organizm się przyzwyczaił, wszystko się jakoś uregulowało. 
Dołożyłam do tego piankę do mycia twarzy i krem przywracający nawilżenie z serii do cery tłustej Iwostin Puritin.
Po 2 miesiącach stosowania na prawdę widać efekty, choć nie są może zbyt spektakularne. Choroby skóry leczy się jednak dość długo. Mój makijaż ogranicza się teraz do tuszu do rzęs, czasem różu na policzki i ewentualnie korektora na najbardziej widoczne wypryski. Moja cera nie jest nieskazitelna i zdaję sobie sprawę, że pewnie jeszcze długo nie będzie, nie mniej udało mi się załagodzić objawy choroby. Wykwity pojawiają się rzadziej i szybciej się goją. Niestety kuracja jest dosyć droga. Jednak biorąc pod uwagę ile kasiory wydałam na wszystkie kosmetyki, które miały mi pomóc, wydaje się być całkiem ekonomiczna...





wtorek, 16 lipca 2013

Dan Brown "Cyfrowa Twierdza"


           Kiedy wszyscy zachwycali się "Kodem da Vinci", postanowiłam sprawdzić, kto to jest ten cały Brown i o czym właściwie pisze. 
          Jak wiadomo, żeby poznać autora, jego styl i sposób postrzegania i opisywania świata, trzeba zacząć od początku. Sięgnęłam więc po pierwsze dzieło Browna i zaczytałam się na dobre.
          "Cyfrowa Twierdza" opowiada o Translatorze, należącym do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa superkomputerze, który w ciągu paru chwil złamie każdy kod. Jednak okazuje się, że człowiek jest mądrzejszy od maszyny... Genialny japoński kryptolog, a zarazem były pracownik Agencji - Ensei Tankado stworzył algorytm, którego Translator nie potrafi odszyfrować, zatem wystawia go na aukcji. Grozi, że jeśli coś mu się stanie, jego asystent przekaże go do publicznego użytku, co doprowadziłoby do katastrofy wywiadu, który nie mógłby rozszyfrować wiadomości grożących bezpieczeństwu kraju. Susan Fletcher, piękna matematyczka pracująca dla NSA, musi ocalić Agencję, zdekonspirować zdrajcę i nie dopuścić do zniszczenia banku narodowych danych wywiadowczych. Aby tego dokonać prowadzi wyścig z czasem, narażając życie swoje i ukochanego...
         Jak to u Dana Browna bywa (co mogę napisać po przeczytaniu jego kolejnych książek), skomplikowana fabuła "Cyfrowej Twierdzy" oraz mnóstwo przeplatających się wątków i punktów widzenia, sprawiły, że to czego przed chwilą byłam pewna okazało się fałszywym tropem. Dzięki wartkiej akcji i wielu toczących się równolegle wydarzeń, książka nie nudzi ani przez chwilę, wręcz nie mogłam oderwać się od niej. Nie denerwowały mnie nawet opisy technologii, ponieważ nie wprowadzały zamętu, a jedynie kolejny ciekawy komponent fabuły. Biorąc pod uwagę kolejne dzieła autora, można doszukać się pewnej schematyczności w opisie fabuły, jednak zawsze w końcu gdzieś pojawia się ten element zaskoczenia...

sobota, 13 lipca 2013

Początek...


Jak sama nazwa bloga wskazuje, będzie on o życiu... Widzianym przez takie dwie ;)
A na życie wiele aspektów się składa, więc pisać będziemy pewnie o wszystkim i o niczym... O rzeczach ważnych i mniej ważnych, uroczystych i codziennych, radosnych i smutnych, jak to w życiu... O naszych wypróbowanych kosmetykach, przepisach, o przeczytanych książkach, obejrzanych filmach, usłyszanych piosenkach, o wszystkim co nam wpadnie w łapki...