wtorek, 27 sierpnia 2013

Bieszczady...

Mój wspaniałomyślny narzeczony, aby uczcić nasze zaręczyny, postanowił zabrać mnie na długi sierpniowy weekend w Bieszczady. Nie chciałam się na to zgodzić ze względu na finansowy deficyt. R. jednak zdecydował, że skoro on wymyślił wyjazd, to on go również sfinansuje, bo nie może ode mnie wymagać, że nagle wytrzasnę kasę. Oczywiście na to też nie chciałam się zgodzić, no bo to nie jest piwo czy pizza i koszty są dość spore, ale On oczywiście nalegał. Ostatecznie wymyślił, że będzie to forma wynagrodzenia tych wszystkich sobotnich wieczorów, w które siedzę sama, bo on jest w pracy. W sumie to te wieczory wcale nie są takie złe, bo mam w końcu czas na swoje głupoty, jakieś malowanie paznokci, czytanie książek, czy spotkania z przyjaciółkami, np. z Koczi, jak już jej się uda wyrwać z tego jej miasta na tą moją wieś :)

W każdym razie: pojechaliśmy. 
Z noclegiem problemu nie mieliśmy, bo przygarnęli nas znajomi, którzy już od kilku dni wynajmowali domek. Swoją drogą całkiem ekskluzywny jak na taką cenę. Pogoda dopisywała przez cały wyjazd: słonecznie, ale nie gorąco. Oboje w Bieszczadach byliśmy po raz pierwszy. Jako zapaleni taternicy stwierdziliśmy, że takie niskie górki to dla nas Pikuś. Małe górki jednak nas zaskoczyły, bo podejścia były całkiem strome i męczące... A najbardziej dobijające były, jak zwykle, małe dzieci skaczące po szlaku niczym górskie kozice!

Na szczęście większa część wypadu spędziliśmy wylegując się na pufach na tarasie i wpatrywaniu w Smerek (taki szczyt), na który mieliśmy widok z domku, a także na krótkich spacerach i zaznajomianiu się z ludźmi w Bazie Ludzi z Mgły :) No i oczywiście te wieczorne grille i ogniska... Uwielbiam takie chillout-owe spędzanie czasu.
Wypad jak najbardziej udany, piękne widoki i wspaniały wypoczynek :)


Nasz widok z tarasu i domek...



 
 Trasa z Wołosatego na Tarnicę...


A takie cudo znalazłam w domkowej bibliotecze...

niedziela, 11 sierpnia 2013

Prawo jazdy 2013

Pina o książkach i kosmetykach to ja dodam coś od siebie, ale z innej działki, bajki, zwał jak zwał.

Zatem...

Koczi po swojej kilkuletniej przerwie (nie będę chwalić się jak długiej bo to aż wstyd) postanowiła w końcu pomyśleć o SOBIE i zrobić coś dla siebie. Taaaak brzmi tak pospolicie. No wiecie, jeżeli ktoś przez ostatnie kilka lat robił coś ze względu na kogoś, całkowicie zapominając o sowich potrzebach i zrzucając "siebie" do kosza to jest to na prawdę przełomowe wydarzenie :) no wiec Koczi po przejściach, postanowiła skończyć to co zaczęła już dawno, jeszcze zanim poznała D (o nim opowiem kiedyś jak emocje już całkiem mi opadną) i stwierdziła że CZAS NAJWYŻSZY zdać PRAWKOOOO :)

A że przerwa długa to wykupiłam sobie cały kurs - a co! przepisy się zmieniły, auta się zmieniły, egzaminy się zmieniły, Koczi się zmieniła... Trwało to trochę bo wiecie, pierw zajęcia z teorii, potem jazdy...
No ale w końcu będąc u schyłku jazd stwierdziłam ze czas nawyższy zdać to! No więc zapisałam się na teorię i tu się zaczęły schody...

No bo teoria, co to za problem co nie? :D po kilku latach studiów technicznych czymże jest dla blondynki ogarnięcie przepisów ruchu drogowego? pestka! Tak też było. Bułka z masłem. Jednak przepisy a egzamin teoretyczny jak się okazało to DWA ŚWIATY :D

Choć mi wstyd, przyznaję że podejść miałam 4. taaaaaaaak. gorzej niż na studiach. A dlaczemu tak? Bo kto by przypuszczał że aby zdać egzamin trzeba znać wymiary tablicy rejestracyjnej pojazdu. Albo umieć jednym tchem odpowiedzieć jak należy zachować się spotykając przy drodze zasiniałego, zmarzniętego człowieka. No wiadomo pomóc trzeba, ale żeby od razu pakować go do auta - jako poprawna odpowiedź? Może to wynika z tego że jestem kobietą, ale nawet na mój blondynkowy rozum należało by wezwać pomoc i ogrzać gościa a nie pakować go do auta niczym porywacz :/
Zatem po kilku takich dziwnych pytaniach w każdym z zestawów pytań już miałam się poddać... Sam test składa się z 32 pytań, z czego 20 jest typu TAK/NIE gdzie jest poprawna tylko jedna odpowiedź (o dziwo zdarzyly się pytania gdzie nawet moja instruktorka odpowiedziałaby zarówno tak jak i nie) oraz 12 pytań typu A, B, C. I również 1 odpowiedź jest prawidłowa. Do zdobycia max 74 punkty, z czego zalicza egzamin 68 pkt. A mnie za każdym z trzech podejść udawało się zdobyć 66-67 w zależności od ilości takich "durnych" pytań.
Zmieniłam zatem podejście, przestałam się stresować. Zaczęłam to traktować niczym rozwiązywanie krzyżówki, aż w końcu przyszedl dzień gdzie o dziwo miałam tylko 2 durne pytania a resztę zwiazaną z przepisami ruchu drogowego. Sama nie mogłam uwierzyć, ze udało mi się zdobyć 73/74 pkt! no więc udało się! teraz przyszła kolej na praktykę... termin egzaminu już niedlugo i to bardzo :) trzymajcie kciuki bo jak widać nie ma już zasady "każdy głupi to zda" ojjjj nie ;)

piątek, 9 sierpnia 2013

Jak wyjście do teatru zmieniło się w... coś całkiem innego...

     Historia wydarzyła się wczoraj... W sumie nie, wcześniej już się dziać zaczęła, jednak wczoraj osiągnęła punkt kulminacyjny... Ale od początku...
       W poniedziałek zadzwonił do mnie K. - z wykształcenia prawnik, najlepszy przyjaciel mojego chłopaka R., a od czasu kiedy jesteśmy razem, również mój przyjaciel, taki co wiecie, pomógłby mi walczyć z wampirami, nazywa mnie siostrzyczką, itd.:
      - Cześć mała, możesz gadać? [jako, że jest ode mnie ze dwa razy większy, nie zwracam uwagi, że mówi na mnie "mała"
       - Cześć, no co tam?
     - Dzwonie do Ciebie, bo Ty bardziej ogarniasz niż R. i mam taką sprawę. Mój kumpel występuje w takim kabarecie i w czwartek mają występ w Teatrze Wielkim, to cud w ogóle, że udało im się taką fajną scenę sobie załatwić. No i on mi dał cztery bilety i pomyślałem sobie, że Was zabiorę na tę noc kabaretową. Tylko to wiesz, teatr, to strój galowy obowiązuje. Dalibyście radę? 
      - No jasne! A o której to i jak tam?
      - No to się zaczyna o 18 to ja bym po Was, przyjechał tak koło 17.
      - Dobra, to jesteśmy umówieni.
      - Ok, to ja wracam do pracy. Trzymaj się. Pa.
      - Pa.
      Zdziwiłam się trochę, dlaczego zadzwonił do mnie a nie do R., ale uznałam, że faktycznie strój galowy by tego mojego zniechęcił i tylko ja go mogę przekonać. W związku z tym poinformowałam go o naszych planach na czwartek. I wtedy dopiero uświadomiłam sobie, a właściwie R. mi uświadomił, że tego dnia jest nasza czwarta rocznica. Ale, że nie mieliśmy jakichś specjalnych planów, postanowiliśmy się na te kabarety wybrać, ewentualnie zahaczając o jakąś kolację. 
     Wczoraj jednak okazało się ze K. nie może po nas przyjechać, bo będzie jechał prosto z pracy, a że mój wspaniały chłopak był już po piwku to poprosił K2. - kumpla, z którym różne rzeczy przeżyliśmy i z którym R. pracuje, żeby nas podwiózł. Zgodził się bez problemu bo i tak jechał w tamtym kierunku.
Pozostało szykować się do wyjścia, więc wystroiłam się w zwiewną miętową sukienkę, w ostatniej chwili zrezygnowałam ze szpilek na rzecz balerinek (jak się potem okazało - bardzo słusznie) i pojechaliśmy. Mój R. tak się pięknie prezentował w garniturowych spodniach, eleganckich butkach i białej koszuli :)
Pojechaliśmy. Po drodze K2. miał  coś tam podrzucić swojemu bratu P. (który również pracuje z R. i K2.) i jego dziewczynie L., kolejnym naszym wspaniałym przyjaciołom. Zabrał nas jakąś dziwną trasą, gdzieś na jakieś zadupie, aż się zaczęłam zastanawiać po co oni tam pojechali. Zaparkowaliśmy na parkingu przy jakimś szlaku pieszo-rowerowym.
      Wychodząc z samochodu K2. powiedział:
      - Idę tylko na chwilę zanieść coś P. i L. i zaraz wracam i już Was zawożę.
     Zabrał coś z bagażnika i szybko poszedł wspomnianym szlakiem. Po jakichś 10 minutach czekania na niego R. stwierdził, że trochę duszno w samochodzie i może żebyśmy się przeszli po naszego kierowcę, bo w końcu nie zdążymy.Ja, leniwiec, oczywiście wyjść nie chciałam. Kto normalny pchałby się na ten ukrop mając możliwość siedzenia w klimatyzowanym samochodzie. Po namowach R. w wielkich męczarniach i rzecz jasna, marudząc wyczłapałam się z pojazdu. R. wlukł mnie owym szlakiem pod górę po żwirze i piachu i dziękowałam Bogu, że mam baleriny :)
Kiedy wciągnął mnie na górkę, zobaczyłam P. ubranego w spodnie od garniaka, cwaniaki, białą koszulę, kamizelkę i z muchą pod szyją. Pomyślałam: debil! Wybrał się na szlak w takim ubraniu! Ale kawałek za nim stał stolik nakryty dla dwóch osób, więc wymyśliłam, że pewnie mają z L. jakąś romantyczną kolację, a my im tu jak idioci wparowaliśmy i przeszkadzamy. W tej chwili zobaczyłam błysk flesza, a P. powiedział do mnie:
     - Zapraszam Panią do stołu.
Nie wiedziałam co się dzieje i sparaliżowana podeszłam do tego stolika. P. pomógł mi usiąść i podsunął krzesło, następnie pomógł R. Zupełnie jak w jakiejś eleganckiej restauracji. Następnie nalał nam wina, życzył smacznego i odszedł za krzaczki. 
    - Teraz już chyba wiesz, że nie ma żadnych kabaretów, a to wszystko było ukartowane, żeby cię Tu jakoś zwabić. Nie jesteś zła?
     - Ale jak to nie ma kabaretów? Nie, nie jestem zła.
   - Wiedziałem,    że K. będzie najbardziej wiarygodną osobą. Chciałem Ci zrobić niespodziankę, bo czwarta   rocznica jest taka fajna, parzysta. Za nas, Misiu!
     - Za nas.
     Wypiliśmy łyczek wina i zaczęliśmy jeść. Aż do momentu, w którym R. mi powiedział, myślałam, że na prawdę wybieramy się do teatru. Jedliśmy rozmawiając. Rozluźniłam się trochę, gdy w końcu doszło do mnie co jest grane, a R. stwierdził, że już wszystko stracone, kiedy nie chciałam wyjść z samochodu. Zaczęliśmy się śmiać.
     Było bardzo romantycznie. Stół nakryty białym obrusem, a na nim przezroczysty wazon z czerwoną różą posypaną złotym brokatem, złote serwetki, na których stały nasze talerze, pojemnik z butelką wina i świeczka, która niestety ze względu na lekki wiaterek, podmuchujący od czasu do czasu, nie chciała się palić. Ale to było nie ważne. Cały stół obsypany był płatkami róż, a na talerzach sałatka z kurczakiem, rukolą i pomarańczą. P. był dla nas prawdziwym kelnerem. Od czasu do czasu zjawiał się, żeby nalać wina.      Kiedy skończyliśmy jeść, zabrał talerze i przyniósł nam deser w doniczce :) Świetny pomysł i świetne wykonanie, ale nie bardzo wiedziałam, jak mam się za niego zabrać.
     - Powiesz mi jak to działa?
     - Powiem Ci.
     I w tym momencie zaczął mówić, że jestem najpiękniejsza, najcudowniejsza, że bardzo mnie kocha i chce spędzić ze mną całe życie, wstał, podszedł do mnie, wyjął z kieszeni małe aksamitne czerwone pudełko w kształcie serca, uklęknął przede mną, otworzył je i zapytał:
     - Wyjdziesz za mnie?
    Byłam zaskoczona, ale też jakby przygotowana na to, w końcu po 4 latach udanego związku, można się spodziewać, że kiedyś to nastąpi. Nie płakałam, ale zaszkliły mi się oczy. Nie wiedziałam, co mam zrobić, więc po prostu zaczęłam go całować. Ale on przerwał, domagając się odpowiedzi, więc powiedziałam: TAK! R. założył mi pierścionek na palec i gdy znów zaczęłam go całować, on wyciągnął w górę rękę z dłonią ułożoną w lajka i wtedy zza krzaków wyskoczyli K2., P., L., i... koleś, który cykał nam zdjęcia i zaczęli śpiewać nam "Sto lat", pogratulowali i uciekli z powrotem. A my dokończyliśmy deser i oglądaliśmy z górki panoramę miasta, a R. powiedział:
     - Wiesz co, Misiu? Będę mieć żonę! Ciebie!
     I pocałował mnie czule w czoło. To był najbardziej romantyczny dzień w moim życiu...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Jodi Picoult "Czarownice z Salem Falls" - książka a film


    
     Wszystkie książki, które w jakiś sposób trafiają w moje ręce odnajduję na jakichś listach książek „godnych polecenia” albo „które musisz przeczytać”. Nie inaczej stało się z „Czarownicami z Salem Falls” Jodi Picoult. Opis na tylnej części okładki zaciekawił mnie dość mocno, więc szybko zabrałam się do czytania.


        Akcja powieści toczy się w tytułowym Salem Falls, gdzie przez przypadek pojawia się Jack St. Bride – nauczyciel historii uciekający przed swoim dotychczasowym życiem, zniszczonym przez zakochaną w nim uczennicę. Trafia do Do-Or-Dinner, gdzie zaczyna pracę na zmywaku. I tu oczywiście standardzik, czyli wątek miłosny: Jack zakochuje się z wzajemnością w Addie Peabody – właścicielce restauracji, w której pracuje. No i wszystko fajnie, dopóki jedna z dziewczyn, które zajmują się zwyczajami wiccańskimi zakochuje się w nim. Koszmar, przed którym Jack uciekł, znowu powraca – znów musi walczyć z wymiarem sprawiedliwości i wrogim nastawieniem mieszkańców miasteczka.

    Opis na okładce książki: „(…)Niestety, w sielskim miasteczku mieszka też czwórka skrywających mroczne tajemnice nastolatek, które obierają sobie Jacka za cel niecnych knowań. Rozpętuje się współczesne polowanie na czarownice(…)” trochę mnie zmylił… Spodziewałam się innych czarownic i innej powieści. Skojarzenie z „Miasteczkiem Salem” Stephena Kinga niestety wprowadziło mnie w błąd. Myślałam o kotłach z wywarami i latających miotłach. Tymczasem jednak okazało się, że tytułowe czarownice to grupka nastolatek, które zajmują się kulturą neopogańską (Wicca). Muszę przyznać, że zaintrygował mnie ten kult, więc poczytałam sobie przy okazji na ten temat.

       Autorka pisze w ciekawy sposób, akcja toczy się cały czas i nie sposób oderwać się od książki, którą mimo obszerności (488 stron) przeczytałam w ciągu 2 dni. Poza banalnymi wątkami miłosnymi, autorka porusza też wiele problemów społecznych i psychologicznych, m.in. brak odpowiedzialności małoletnich osób. Ostatecznie okazuje się głęboko przemyślaną refleksją nad różnymi sferami życia.
      Nie miałam pojęcia, że powieść została zekranizowana, dopóki nie znalazłam jej przez przypadek na jednej ze stron z filmami on-line. Obejrzałam film z chłopakiem. Odczucia co do tego obrazu mieliśmy mieszane. Jeżeli chodzi o mnie, uważam, że zbyt wiele wątków książkowych, które sporo wnosiły do fabuły, zostało pominiętych w filmie. Dlatego też niektóre implikacje wydarzeń mogą być niejasne. Poza tym zakończenie filmu zostało zmienione na bardziej sprawiedliwe. Niestety w życiu nie wszystko jest do końca sprawiedliwe, tak jak i w tej książce.
       Mój chłopak, który nie miał do czynienia z książką, natomiast stwierdził, że początek filmu był nudny i po 10 minutach miał ochotę go wyłączyć, jednak ponieważ to był mój wybór i zależało mi na obejrzeniu go do końca, nie miał wyjścia – musiał wytrwać. Ogólnie stwierdził, że trochę mało się dzieje i chociaż nie jest jakoś bardzo zły, to szału nie ma.
Podobno żaden film nie jest lepszy od książki, na podstawie której powstał. W moim odczuciu ten wyjątkowo wiele stracił na pominięciu pewnych treści i modyfikacji innych.