Książka spełnia następujące kryteria:
- więcej niż 215 stron (317)
- autorem jest kobieta
- ma tylko jedno słowo w tytule
- przeczytana w jeden weekend
Sięgnęłam po tę pozycję w tegorocznej Zimowej Edycji BookAThonu w wyzwaniu "Książka polskiego autora".
Główną bohaterką powieści jest Emilia, Emi, Lu czy jak jeszcze by jej nie nazwać. Emilia jako dziecko wyjechała z mamą do Szwecji, do jej przyjaciółki. Po jakimś czasie jednak wróciły do Polski. Emilia studiowała, poznała chłopaka, ale od ustabilizowanego życia wolała żonatego mężczyznę, za którym pojechała do Brukseli.
Emilia jest chyba najbardziej niezdecydowaną i denerwującą bohaterką, z jaką było mi dane się spotkać (a jeśli nie, to i tak zajmuje bardzo wysoką pozycję na liście irytujących postaci). Nie rozumiem kompletnie, o co chodzi tej kobiecie i ona chyba też nie do końca to wie.
Opowieść zahacza o trudne tematy, jak niezależność kobiet, wolne związki, ale ogólnie jest to historia o niczym konkretnym i w sumie nawet niezbyt interesująca.
Przeczytałam ją szybko i w miarę bezboleśnie, ale niektóre elementy były wkurzające, a najbardziej chyba to, że każdy bardziej znaczący bohater miał ksywkę - Lu, Dunia, Rianna, Tata Bis, Sprite, no do porzygu po prostu. Nie sięgnęłabym tę książkę ponownie i myślę, że chwilowo skutecznie mnie odstraszyła od reszty twórczości autorki.
Myślała, że sobie radzi, przecież była dzielna. Wszyscy jej to powtarzali. Atu coś w niej pękło, jak w termosie, który woziła ze sobą na kolonie. Kiedyś spadł, wydawało się, że nic się nie stało, ale kiedy go podniosła, zagrzechotał. Rozbiła mu środek. Patrząc na jego optymistyczną czerwień, nikt by się nie domyślił, że już nie trzyma ciepła.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz